Amerykańska chemia broni się przed terroryzmem
Amerykanie, mimo deklarowania swojej niechęci do regulacji gospodarki, idą tym samym tropem, którym podąża Europa. Przyjrzyjmy się, jak wprowadzają wymogi bezpieczeństwa zakładów chemicznych, które w Unii objęły zarówno przez Reach jak i Seveso. Europa rozpoczęła ten proces już w 1982 r. od pierwszej dyrektywy Seveso (nazwa od włoskiego miasteczka, gdzie wydarzyła się katastrofa przemysłowa). Podstawową siłą napędową za oceanem jest… strach przed terroryzmem.
Bowiem także amerykańska chemia doświadczyła skutków zamachu z 11 września 2001 roku czy raczej późniejszej wojny z terroryzmem. Kongres w 2006 r. upoważnił Ministerstwo Bezpieczeństwa Narodowego (Department of Homeland Security – DHS) do nadzorowania zagrożeń terrorystycznych, dlatego ogłosiło ono standardy bezpieczeństwa chemicznego związane z terroryzmem (Chemical Facility Anti-Terrorism Standards – CFATS).
Zobowiązano przedsiębiorstwa posiadające znaczące ilości spośród 322 chemikaliów uznawanych za groźne, do zgłoszenia ich do DHS, które klasyfikowało je do kategorii zagrożeń. Zakłady o najwyższym zagrożeniu musiały dokonać ocen ryzyka i wprowadzić plan działań zabezpieczających przed terroryzmem. Ministerstwo musi zatwierdzić przedstawione dokumenty lub odrzucić jeśli się nie zgadza z nimi - podać powody i propozycje zmian. Gdy fabryka się nie dostosuje – ma prawo ją zamknąć.
To wielki sektor, zatrudniający 800 tysięcy pracowników i oferujący wysokie płace, nie była to więc łatwa praca . Aby wprowadzić procedury potrzebne było aż 10 lat. Do oceny zgłosiło się ponad 36 tysięcy przedsiębiorstw, zaś wymogom bezpieczeństwa podlegało początkowo siedem tysięcy zakładów. Jednak część z nich usunęła ze swoich magazynów i procesów nadmierne ilości groźnych chemikaliów dlatego wyższy stopień zagrożenia obejmuje 3,5 tysiąca przedsiębiorstw. Zaostrzone wymogi dotyczą także magazynów paliw i zbiorników w rafineriach, a także obejmują tory wyścigowe, wytwórnie win i browary, a nawet uniwersytety i szpitale.
Standardowa lista wymogów bezpieczeństwa antyterrorystycznego jest dość przygnębiająca. Obejmuje zabezpieczenie terenu zakładu, jego instalacji i procesów przed zagrożeniem z zewnątrz - dostępem, atakiem, sabotażem. Szczegółowo wyliczone zagrożenia ataku z zewnątrz i konieczność zapobiegania im, przyczynia się do zwiększenia ilości kamer przemysłowych, czujników, identyfikatorów a także liczby strażników ochrony i urządzeń takich jak szlabany czy blokady wjazdu.
Jednak jeszcze trudniejsze jest zwiększanie kontroli wewnętrznej. Obejmuje ono ostre procedury dostępu do urządzeń, produktów i towarów, procesów technologicznych czy internetu. Co gorsze - także „prześwietlanie” pracowników, łącznie ze sprawdzaniem, czy znajdują na liście zagrożeń terrorystycznych. Ma to zapobiec wewnętrznemu sabotażowi. A jak wygląda taka procedura wie każdy, kto ubiegał się o certyfikat bezpieczeństwa, podając ogromną ilość osobistych informacji. Wprowadzono również bardzo nieprzyjemną dla przedsiębiorstw procedurę określaną jako „sygnaliści” („whistleblowers”), która niedawno zza oceanu zawitała także w Polsce. To pracownicy, którzy donoszą ministerstwu bezpieczeństwa o zauważonych przez siebie nieprawidłowościach w działaniu przedsiębiorstwa. Zapewnia się im poufność i ochronę, nagradzając gorliwość w przestrzeganiu prawa. Jednak z drugiej strony wnosi podejrzliwość, nieufność wewnątrz przedsiębiorstw i przyczynia się do mnożenia zabezpieczeń przy każdej decyzji czy czynności.
Amerykanie mają dobry zwyczaj uchwalania przepisów, które nie są wieczne lecz wygasają po pewnym czasie. Określa się je jako „sunset” (zachód słońca). Ustawa ta wygasa z końcem roku, choć już raz cztery lata temu przedłużano jej działanie (oczywiście przy okazji poszerzając listę wymogów). Mimo że przez te cztery lata nie wydarzył się żaden atak terrorystyczny, przedsiębiorstwa chcą przedłużenia jej wymogów. Chcą też tego pracownicy. Dlaczego? O tym za tydzień… (część drugą przeczytasz TUTAJ)
Komentarze