Zdaniem Andrzeja Szczęściaka: Estonia, łupki i Unia
Globalny sukces amerykańskiej ropy i gazu z łupków jest powszechnie znany. Pisałem o nim wielokrotnie (o chemii tutaj i tutaj). Jednak mamy także przykład upadku przemysłowego wydobywczego ze skał bitumicznych (oil shale) zawierających węglowodory. Ten przykład to Estonia, dużo bliżej Polski niż Ameryka, a historii estońskich łupków bitumicznych cicho jak makiem zasiał.
Jego zasoby szacuje się na 4,8 miliarda ton (z tego możliwe do wydobycia dzisiejszymi technologiami to 650 milionów ton). To żółtawy kamień, nie węgiel, a płonie, gdy się go podpali. To bardzo perspektywiczne źródło energii - jego zasoby są znacznie większe niż klasyczne złoża ropy czy gazu. Wydobywają go (jeszcze) zarówno odkrywkowo jak i kopiąc niezbyt głębokie, zmechanizowane sztolnie i chodniki wydobywcze. Później urobek przewożony jest wielkimi ciężarówkami do elektrowni.
To niewielkie nadbałtyckie państwo ma 1,1% światowych zapasów tego energetycznego minerału. Estonia była też głównym miejscem eksploatacji, tutaj koncentrowało się aż 70% światowego wydobycia i pracowały dwie największe na świecie elektrownie opalane paliwem z łupków bitumicznych.
Estonia jest światowym liderem w wykorzystaniu skał łupkowych w energetyce, szczególnie że już prawie od stu lat (dokładnie od 1921 roku) łupki były wydobywane i wykorzystywane energetycznie. Czerpała do niedawna z łupków 73% całej zużywanej energii (TPES - nie tylko elektrycznej, ale całości konsumpcji), co czyniło z niej ewenement w EU, gdyż nawet powszechnie wytykana palcem Polska - czerpie z węgle jedynie 44% całego bilansu energetycznego. Sytuację podobną do Estonii mieliśmy w 1990 r, gdy udział węgla w TPES wynosił 76%.
Cała branża wytwarzała 4% PKB (2012) i dawała zatrudnienie 6500 pracownikom (1% krajowego zatrudnienia). Estonia mogła się więc uważać za zabezpieczoną energetycznie (podobnie jak Polska w węgiel). Ale Unia powiedziała "NIE".
Estonia, podobnie jak Polska, stała się dla Brukseli toksycznym rejonem na idealnej, (tzn. bez emisji CO2) klimatycznej mapie Europy. Emituje 16 ton CO2 na mieszkańca, gdy przeciętny Niemiec - "zaledwie" 11,3. Wszystkich oczywiście przebija Luksemburg z jego 20 tysiącami ton.
Politycy estońscy zobowiązali się przed Brukselą, że osiągną "neutralność klimatyczną" do 2050 roku, ale co gorsza (dla łupków, nie dla polityków), że obniżą emisje o 40% już w 2030 roku. Bardzo ambitny i mile widziany w Brukseli plan, tyle że oznacza całkowitą likwidację głównego przemysłu wydobywczego kraju i dzisiejszej energetyki. Straty dla kraju, miejsc pracy, dochodów są oczywiste - w Estonii idzie o utratę podstawowego źródła energii, a za tym także wysoko kwalifikowanych miejsc pracy energetyków i górników. Oczywiście dodać do tego należy ich rodziny i obsługującymi sektory usługowe.
Politycy topią więc kluczową krajową gałąź gospodarki dla "ratowania globalnego klimatu" i rozwoju "zielonej energii". A patrząc biznesowo - rujnują krajową gałąź przemysłu, wykorzystującą skarby narodowych surowców energetycznych i robią miejsce zagranicznym inwestycjom w zieloną energetykę. Do której tak odbiorcy jak i rząd muszą dopłacać w rozmaitych formach. "Tak trzeba, to konieczne" - jak powiedziała estońska prezydent.
W tej transformacji estońskiego rynku podstawową rolę odegrały opłaty za emisje CO2, których notowania znacząco wrosły w ostatnich latach, po włączeniu ręcznego sterowania ilością pozwoleń na emisję dwutlenku węgla (ETS), którymi można spekulować na giełdzie (więcej tutaj).
To spowodowało, że estońska energia wytwarzana z łupków (podobnie jak polska z węgla) stała się droższa od konkurencji zza granicy, która nie musiała płacić za emisje. Systemy energetyczne krajów bałtyckich połączono bowiem z krajami skandynawskimi w 2013 r. To spowodowało ogromne fluktuacje cenowe, a niskie koszty hydroenergetyczne (nie obciążone kosztami emisji) wypychały z miksu energetycznego Estonii prąd wytwarzany z oil shale. W efekcie umożliwiło to zalanie estońskiego rynku nadwyżkami hydroenergii ze Skandynawii. Gdy notowania energii spadają poniżej 55 euro/MWh - estońska system energetyczny zamienia się w importera. A jeszcze do 2019 r. Estonia była eksporterem energii elektrycznej, Eesti Energia wysyłała ją nawet do Rosji, nie mówiąc już o Łotwie czy Litwie. Jeszcze w 2015 r. z pomocą finansową Unii została zbudowana przez Alstom nowoczesna elektrownia Auvere, także na łupki bitumiczne.
Estońskie łupki dobiły dodatkowo nowe, "zielone" źródła. I nic w tym dziwnego, że przegrywają. Nie dość, że są obciążone kosztami emisji, to jeszcze źródła odnawialne otrzymywały subsydia wysokości 53 euro/MWh. To tyle, ile energia kosztuje na giełdzie. Dzisiaj jedynie najnowsza część estońskiej generacji może przetrwać koszty emisji rzędu 25 euro/tonę.
Nie pierwszy to przypadek wzorcowego modelu pięknego, konkurencyjnego rynku (więcej tutaj.)
Jak to zrobiono? O tym za tydzień...
Komentarze