Zdaniem Szczęśniaka: Europa tkwi w gazowym dołku
Europejski sektor gazu nie wyszedł jeszcze z kryzysu 2022 roku. Wręcz przeciwnie, w kolejnym roku pogłębił się on, a ostatni rok (2024) utrwalił konsumpcję gazu w Unii na poziomie z 1995 roku. Czyli cofnęliśmy się gazowo o 30 lat! Jeśli tak ma w Europie wyglądać „złota era gazu”, ogłaszana jeszcze niedawno przez Międzynarodową Agencję Energii, to jak będzie wyglądał kryzys?

W ubiegłym roku zużycie gazu minimalnie wzrosło o 0,3% (z 330,5 mld m3 do 331,4 mld). To głównie zasługa ostatnich zimniejszych miesięcy roku. Jak widać na grafice w lecie było niższe zużycie, a poprzedni rok przebiło dopiero jesienią.
O dziwo, coraz mniej przydatne są europejskie terminale LNG, wykorzystanie ich mocy przeładunkowych spadło z 58% w 2023 roku do 42% w ubiegłym. Najniższe wykorzystanie pokazywały pływające terminale (FSRU), zaś rekordowo niskie – niemieckie w Mukran (8%) i w Lubminie (dawny punkt wejścia Nord Stream), który wykorzystano w 11 procentach jego możliwości.
Jeszcze gorsza wiadomość, że o ile import LNG do EU spada (o 16%), o tyle rośnie import LNG z Rosji. I choć głównym dostawcą gazu z morza są USA (45% dostaw), o tyle na drugim miejscu znalazł się właśnie ów zwalczany dostawca (19%), wyprzedając Katar (12%). Ujmując zarówno rurociągowy, jak i morski import – Rosja zaspokaja 20% potrzeb importowych Unii, przy czym dostawy te rosną! Warto pamiętać, że przed wojną było to 150 mld m3. Więc dzisiaj to tylko marny cień dawnej świetności.
Całkowicie zdominowane przez amerykański LNG są Niemcy (90% dostaw), nieco mniej Grecja (71%) i Wielka Brytania (65%). O ile import LNG z USA zmalał , o tyle rosyjski wzrósł o 12%. Największy udział rosyjskiego gazu widać w imporcie Belgii, Hiszpanii i Francji.
Niemcy co prawda błyskawicznie zbudowali nowe terminale LNG, ale wszystkie to FSRU – jednostki pływające (jak gdański projekt), których koszty operacyjne są dużo wyższe niż innych terminali w EU, więc obecnie nie są dobrze wykorzystane. Co prawda niemieckie plany zbudowania gazowego węzła europejskiego (sama nazwa niemieckiego operatora systemu „The Europe Hub” mówi za siebie) spaliły na panewce wraz z odcięciem dostaw z Rosji. Ale FSRU przydać się mogą, gdyż na Niemcy nałożono obowiązek zadbania o bezpieczeństwo energetyczne naszego regionu po zakręceniu przez Ukrainę kurka.
Niemcy są co prawda „strefą wolną od rosyjskiego gazu”, gdzie nawet do portu nie może on wpłynąć, jednak ich największy importer SEFE (dawniej Gazprom Germany), przywozi LNG z terminalu Jamał LNG do Francji. Te kontrakty przejęto wraz z nacjonalizacją oddziału rosyjskiego koncernu gazowego. A gaz z nich re-importują do Niemiec.
I to pomimo tego, że Bruksela cały ubiegły rok próbował dokończyć gazową derusyfikację Europy. Te starania zakończyły się częściowym sukcesem – zablokowano przesył gazu przez Ukrainę.
Jednak nie udało się przewalczyć z państwami członkowskimi embarga na rosyjski gaz, więc poszła na niesłychane ustępstwa, oddając im decyzje o samodzielnym zakazie przyjmowania rosyjskiego LNG. Z czego Niemcy skwapliwie skorzystali.
Bruksela zobowiązała się do całkowitego odcięcia się od rosyjskich surowców energetycznych do 2027 roku. To tuż tuż. Niewiele pozostało - po zerwaniu ukraińskiej nitki dostaw, z Rosji importuje się jedynie 13% potrzeb Unii. Są więc szanse na sukces, gdyż nowy unijny komisarz ds. energii, Dan Jorgensen, gdy zapoznał się w końcu z branżą, którą ma zarządzać (politolog z wykształcenia, z minimalnym doświadczeniem w branży energii), ogłosił, że jego priorytetem jest zielona energia (ponoć „własna”) i zakończenie dostaw z Rosji. Jego poprzedniczka, Kadri Simson, prowadziła nas dokładnie w tym samym kierunku – zagłodzenia energetycznego Europy.
Jednak gaz ziemny okazuje się czymś niezastępowalnym w transformacji energetycznej, szczególnie dla przemysłu, więc nowy komisarz chce go sprowadzać z Ameryki. Trudno się dziwić, tamtejszy nowy prezydent zagroził przecież, że albo zakupy ropy i gazu albo taryfy celne. A te dla Europy to wyrok śmierci - Unia i USA to 30 procent światowego handlu, na którym zarabia EU.
Unia w związku z tym, że gazu jednak wiatrakami i panelami zastąpić się nie da, choć wcześniej w Brukseli twierdzono inaczej i blokowano inwestycje gazowe, zaczyna zachęcać europejskie koncerny do inwestycji w projekty zagranicznych producentów LNG. Wtedy można uzyskać lepsze warunki długoterminowe kontrakty. Cóż za refleks, pogratulować! Problem w tym, że to odkrycie brukselskie jest już od dziesięcioleci stosowane przez innych graczy. Jesteśmy więc ostatni, choć warto komisarzom przypomnieć, że wciąż obowiązuje unijny nakaz zakończenia takich kontraktów gazowych do 2049 roku.
W ubiegłym roku zaczął także narastać kryzys cenowy. Podobnie jak w 2021, gdy jeszcze nic na pozór się nie działo, ceny gazu windowane były w Europie przez ponad pół roku. To prawdopodobnie zajmowanie pozycji przez kapitał spekulacyjny dla zyskownego rozegrania kolejnych turbulencji cenowych. Ale na ten temat warto spojrzeć z globalnej perspektywy. O czym już wkrótce…