Nie dociążajmy tak PGNiG
4 marca, po ogłoszeniu wyników Polskiego Górnictwa i Gazownictwa Naftowego (PGNiG) notowania spółki spadły aż o 6 procent w ciągu jednej chwili. Była to reakcja giełdy na informację PAP: "PGNiG zainteresowane jest aktywami węglowymi w celu zabezpieczenia portfela dostaw węgla". Spółka zamieściła sprostowanie, twierdząc, że jest to „nadinterpretacja”, jednak mleko się już rozlało.
Może niektórzy jeszcze pamiętają, jak PGNiG kupowało akcje przedsiębiorstw chemicznych, ratując je z kłopotów. Nic z tego nie wyszło i trzeba było się wycofać, tamte działania były znacznie bardziej racjonalne, niż wchodzenie w bankrutujący sektor węgla kamiennego. Połączenie gaz-chemia jest znacznie bardziej naturalne i znamy dobre przykłady wśród wiodących przedsiębiorstw europejskich, natomiast łączenie z węglem jest jeszcze gorszym pomysłem niż ostatnie projekty megafuzji z Orlenem i Lotosem (Megapołączenie? Po co?). Dzisiejsze rozwiązania koncepcje nie różnią się od wcześniejszych koncepcji. Radzenia sobie z problemami zagrożonych firm czy wielkich projektów inwestycyjnych.
Jednak przykład PGNiG jest naprawdę wyjątkowy. Polityka państwa wobec niego jest tak schizofreniczna, że może przerażać. Przyjrzyjmy się jej w szerszej, wieloletniej perspektywie. Po pierwsze dzieli się na kawałki, wyrywając najcenniejsze aktywa, sztucznie rozdrabniając spółkę na rozmaite działy. Niszczy się relacje z jej podstawowym dostawą, największą firmą gazową świata i największym dostawcą gazu dla Europy, za co spółka przez lata ponosi wysokie koszty. Uniemożliwia się wykorzystanie pozycji geograficznej przez odmowę budowy rurociągów przesyłowych, które można było potraktować jako atut w negocjacjach handlowych. Gdy na skutek takich działań gaz rosyjski drożeje, obniża się spółce taryfy, żeby klienci byli usatysfakcjonowani z polityki rządu, a rachunek za to (stratami w sprzedaży gazu) płaci PGNiG.
Kontrakt jamalski, zwany kiedyś „kontraktem stulecia”, jest ofiarą politycznych awantur, roszczeń i sporów arbitrażowych. Aby go zrównoważyć, zawiera się kontrakt katarski, dużo droższy, także na zasadzie „take or pay”, którego realizacja obciąża PGNiG dużymi i niepotrzebnymi wydatkami. Na spółkę przerzuca się koszty i ryzyka budowy gazoportu, choć firma na jego budowę nie ma żadnego wpływu, a konsekwencje dwuletniego opóźnienia spadają na nią.
Nakłada się podatki na wydobycie ropy i gazu, preferując mityczny gaz łupkowy, i realnie obciążając PGNiG. Dodatkowo narzuca się obowiązki z zakresu bezpieczeństwa energetycznego - jest to jedyna firma, która musi utrzymywać kosztowne zapasy strategiczne. Żeby domknąć tę konstrukcję kunsztownym zwieńczeniem – liberalizuje się rynek, otwiera go budując interkonektory i zaprasza konkurencję. To tak, jakby komuś zawiesić kamień u szyi, związać ręce z tyłu i kazać startować w zawodach pływackich.
Dzisiaj dokłada się PGNiG nowe obowiązki. Minister Naimski delegował spółkę do budowania rurociągu do Norwegii. Będzie to kolejne obciążenie (Powrót norweskiego gazu), nieefektywnymi inwestycjami. Prezes Piotr Woźniak mówi o zwiększaniu zakupów amerykańskiego gazu skroplonego, co jeszcze podwyższy koszty (Nadpływa amerykański gaz), ponoszone przez spółkę i pogłębi jej brak konkurencyjności wobec dużych graczy, dbających o tanie dostawy, ale mających poza tym przewagę konkurencyjną. Proces oddawania rynku już się zaczął (Zaczyna się – PGNiG oddaje rynek), a przecież nie pojawili się jeszcze konkurenci z najwyższej półki.
I jeszcze węgiel?
Nie dociążajmy aż tak PGNiG. Jeżeli chcemy zachować duże polskie firmy, dajmy się im rozwijać, wspierajmy, a nie przygniatajmy kolejnymi obowiązkami ratowania upadających sektorów.
Miejmy nadzieję, że to gwałtowne tąpnięcie giełdowe, skutek „nadinterpretacji”, da do myślenia politykom i uchroni naszego gazowego blue chipa.