O nadziejach na podziemne zgazowanie węgla
Gdy w rządowym programie dla Śląska wspomniano o gazyfikacji węgla, przypomniało mi się jedno słowo, które pomysły zgazowania węgla w złożach przeniesie ad calendas Graecas.
Chinchilla.
Podziemna gazyfikacja to prosta sprawa - mamy złoże węgla, kamiennego czy brunatnego – i użytkujemy je „in situ”. Odwiercamy pionowe odwierty i łączymy je poziomymi. Węgiel w złożu zapalamy, doprowadzamy do niego powietrze i tlen utrzymujemy wysokie ciśnienie, które powoduje częściowe spalanie węgla. Przez odwierty odbiorcze uzyskujemy głównie gaz syntezowy. Proste.
W teorii.
W małej wsi Chinchilla w Queensland, Australia, firma Linc Energy wystartowała w 1999 roku pilotową instalację podziemnej gazyfikacji węgla. Złoże grubości 10 metrów znajdowało się na głębokości 130 metrów. Pierwszy gaz dla generacji energii elektrycznej uzyskano natychmiast, kanadyjska technologia okazała się sukcesem. W 2007 roku rozpoczęto budowę instalacji produkcji paliw z gazu syntezowego (gas to liquids) według technologii Syntroleum, i w następnym roku uzyskano już pierwsze produkty syntetycznych paliw. Projekt Chinchilla był uważany za przełomowy, kosztował 200 milionów dolarów, tworząc 30 miejsc pracy.
Jednak zakończono go w październiku 2013 roku. Powód? Dochodzenie rządowe, które po 9 miesiącach dowiodło „poważnych szkód dla środowiska” i zakończyło się karą 2 milionów australijskich dolarów wobec firmy. W kwietniu 2014 roku, po czterech miesiącach kolejnego dochodzenia, lokalny rząd Queensland wszczął sprawę sądową, stawiając pięć zarzutów o spowodowanie nieodwracalnych szkód dla środowiska naturalnego. Zatrucie takimi substancjami jak tlenek węgla, wodór i siarkowodór (głównych gazów produkowanych przez instalację) oraz rakotwórczymi substancjami z grupy BTEX i innymi gazami, których obecność wykazały badania gleby okolicznych pól. Pomimo tego, że rok wcześniej zaprzestano wypalania złoża. Teren szkód to 320 km2 (prawie połowa powierzchni polskiego powiatu), na których znaleziono gazy na głębokości 2-6 metrów i gdzie ustanowiono strefę bezpieczeństwa, zakazując kopania otworów głębszych niż 2 metry ze względu na zagrożenie wybuchem. To największe dochodzenie w Australii, w którym brało udział ponad 100 osób. Firmie grozi z prawa karnego ponad 32 miliony dolarów kary a zarządzającym do 5 lat więzienia, jeśli szkody środowiskowe spowodowali świadomie.
Śledztwo dowiodło również, że niekontrolowane wyrzuty gazu powodowały objawy chorobowe u pracowników – krwawienia z nosa, zawroty głowy, nudności i wymioty. Instalacja była tak nasączona trującymi substancjami, że laboratoria odmawiały badania próbek z powodu obaw o zniszczenie instrumentów pomiarowych. Szczególnie przy otworze M2, nazwanym przez pracowników „sapiącym Billem”, z powodu regularnie wyciekającego gazu syntezowego. Firma o tych problemach nie informowała władz, zamiast tego zobowiązała pracowników do poufności, dlatego kilku z nich złożyło wymówienia.
W czasie potężnego deszczu w 2010 roku na obszarze, pieszczotliwie zwanym przez załogę „Pan Pęcherzyk”, widoczne były pęcherzyki tlenku węgla wydobywające się z gruntu. Nic dziwnego, że w okolicach roznosił się smród, odczuwany przez mieszkańców. Lotne związki organiczne mieszkańcy mierzyli standardowymi instrumentami. I nawet w odległości 8 kilometrów od instalacji wynosiły 5,5 ppm. Ustąpiły one po zamknięciu zakładu.
O ile zewnętrzne objawy były dobrze znane, o tyle przyczyny jest dużo trudno precyzyjnie zidentyfikować. Badania wskazują na to, że źródłem tych substancji była instalacja podziemnego zgazowania. Jako prawdopodobną bezpośrednią przyczynę wskazuje się popękanie osłony naturalnej komory spalania węgla. Gazy migrowały poprzez struktury geologiczne i choć pokłady gliny je zatrzymywały, rozprzestrzeniły się szeroko, docierając także do kilku zbiorników wodnych. Zeznania świadków i dokumenty przejęte podczas rewizji w firmie, dowodzą, że wiedziano o nieszczelności złoża i uciekającym z instalacji gazie syntezowym.
Sprawa stała się tak znana i na tyle szkodziła wizerunkowi firmy, że w grudniu 2013 roku Linc zrezygnował z giełdy australijskiej i przeniósł się do Singapuru. Szef firmy skarżył się na spiskowanie rządu z konkurencją z branży coal bed methane oraz wysokie koszty środowiskowe. Linc Energy zapowiedział przeniesienie i wykorzystanie swoich technologii w rejonach bardziej przyjaznych inwestorom, na przykład do Polski i Afryki.
Proszę pamiętać: Chinchilla. Gdyby ktoś przekonywał do podziemnego zgazowania węgla.