Naftowe katastrofy i histeria
Ostatni wielki wylew ropy do morza przy katastrofie odwiertu BP w Zatoce Meksykańskiej był klasycznym przykładem histerii, rozpętywanej przez polityków, grupy interesu i rozgrzewanej do czerwoności przez media.
Ekologiczni aktywiści w imię natury żądają zaprzestania wierceń w obszarach wrażliwych, zagrożonych itd. itp., praktycznie wszędzie. Pewien wypadek powinien przywrócić trochę realizmu i dodać trochę faktów, a przez to ostudzić gorące głowy, snujące apokaliptyczne scenariusze.
Na zachodnim wybrzeżu Ameryki, w stanie Kalifornia, w rejonie Santa Barbara ropa naftowa najpierw utworzyła plamę wielkości 5 kilometrów, a potem dotarła do plaży, pozostawiając na niej grudy ropy. Wszystko było gotowe do podniesienia alarmu, ogłoszenia wycieku ropy z jakiejś instalacji. Szczególnie że w maju pękł w tamtej okolicy rurociąg i wyciekło prawie 500 ton ropy. Jednak alarm odwołano. Lokalna policja po konsultacjach z naukowcami stwierdziłam że to naturalny wyciek i „rozpłynie się w ciągu dnia lub dwóch”.
Oprócz bowiem wycieków ropy z instalacji stworzonych przez człowieka, które są nazywane „katastrofą”, i opisywane najbardziej przerażającymi słowami, są także wycieki naturalne. Ropa naftowa, tak na powierzchni lądu jak i na dnie morskim, cały czas wycieka i w tym właśnie regionie Kalifornii jest podmorskie pole naftowe Coal Oil Point, z którego codziennie naturalnie wycieka do morza ponad 30 ton ropy – duża cysterna drogowa. Może lepiej do wyobraźni przemówi ilość. W ciągu roku 12 tysięcy ton ropy natura wlewa do morza rok po roku od tysięcy lat.
Amerykańska Akademia Nauk szacuje, że naturalne wycieki to ponad 60% całej ropy, która dostaje się do morza. Reszta to te wielkie lub małe katastrofy, wokół których tak wiele hałasu. W południowej Kalifornii, gdzie jest drugi na świecie pod względem wielkość naturalny wyciek, z naturalnych źródeł pochodzi 98% ropy. I jest to region, o bogatym życiu biologicznym, gdzie intensywnie rozwija się fauna i flora morska i nabrzeżna.
Mieszkańcy są przyzwyczajeni do tego zjawiska. Czasami jakiś większy bulgot wydobywa się z dna morskiego i powstają większe plamy ropy, jak ta właśnie w lipcu 2015 roku przy plażach Santa Barbara. Gdy leci się samolotem nad morzem często widać rozlaną warstwę ropy na morzu. O tym zjawisku pisali już hiszpańscy konkwistadorzy kilka wieków temu. Wędkarze pływający po tym terenie twierdzili, że „ziemia tam bulgocze cały czas, czujesz to nosem, możesz tego dotknąć. Nic wielkiego” („no big deal”). Kilka dni temu, 21 sierpnia znowu ropa dotarła do plaż Santa Barbara i trzeba było je zamknąć, gdyż ropa zbierała się na plaży.
Porównajmy: wyciek spowodowany przez człowieka („Refugio spill”) - jednorazowo 500 ton. Wyciek naturalny – codziennie 30 ton, a czasami większe ilości. W dwa tygodnie mamy w morzu taką samą ilość ropy z naturalnych źródeł. W pierwszym przypadku – majowym – ogłoszono stan klęski, plaże zostały zamknięte, z oceanu wyciągnięto 50 tysięcy litrów zaolejonej wody, a koszty sprzątania wyniosły 62 miliony dolarów. W lipcu nie było kogo obarczyć kosztami. Natura sama sobie poradziła. „No big deal”.
Nie piszę tego, by lekceważyć szkody, jakich człowiek dokonuje w przyrodzie, ale żeby przywrócić trochę zdrowego rozsądku i osłabić histerię, która nas zalewa. Natura stworzyła ropę, gaz i natura potrafi sobie z tym dobrze radzić. Możemy jej jedynie pomagać.
Zdjęcie: Photo: Santa Barbara County Fire PIO