Zdaniem Szczęśniaka: Chemiczny Brexit
Negocjacje między Unią Europejską a Wielką Brytanią wchodzą w kolejną gorącą fazę, jednym z najbardziej zdenerwowanych może być przemysł chemiczny, który zanim wypłynie na globalne wody konkurencji musi przejść bolesny proces odrywania od Starego Kontynentu.
Brytyjski przemysł chemiczny to nie jakiś ułomek - to prawie 200 miliardów złotych wielkości sprzedaży i ponad 70 miliardów wartości dodanej w gospodarce Zjednoczonego Królestwa. To także 20 miliardów corocznych inwestycji, prawie pół miliona zatrudnionych w przemyśle i wokół niego, na dodatek z płacami o 30 procent wyższymi. A co najważniejsze dla brytyjskiej gospodarki, dręczonej wieloletnim deficytem handlowym, jest to największy eksporter przemysłowy, przynoszący 14 miliardów złotych nadwyżki handlowej rocznie.
Trudno się więc dziwić, że branża nie miała ochoty na opuszczenie Unii Europejskiej, żadnego „apetytu na Brexit”. Ale teraz musi sobie poradzić z decyzją suwerena.
Czego oczekuje brytyjska chemia? Przede wszystkim dostępu do rynku – to najważniejsze w sytuacji gdy gros eksportu i importu przypada na Unię. Najważniejsze to utrzymać zerowe taryfy celne, gdyż przejście na ogólne warunki WTO powoduje, że zaczyna działać unijny system ceł – zerowych na surowce i wysokich, nawet do 6,5%, dla towarów o wysokiej wartości dodanej. Tak więc utrzymanie dostępu do rynku to fundament sukcesu lub porażki całej operacji.
Ale jest jeszcze coś - „drenaż mózgów”, który do tej pory Wielka Brytania uprawiała na ogromną skalę, mając dostęp do dobrze wykształconej kadry technicznej, często z wieloletnim doświadczeniem, która szerokim strumieniem napływała z naszego regionu Europy na Wyspy. Teraz ten strumień może wyschnąć, a pracujący już obywatele Unii mogą zażądać wyższych płac lub wyjechać. Szczególnie istotne jest to przy wysoko kwalifikowanych pracownikach, wobec których Królestwo wyznaje zasadę „getting the bests secures employment for the rest” („złapanie najlepszych daje pracę reszcie”).
Podstawowym problemem jest REACH (Registration, Evaluation, Authorisation and Restriction of Chemicals), któremu dwa lata temu poświęciłem cały cykl artykułów. Ten zestaw regulacji, u nas rutynowo potępiany za zbiurokratyzowanie, w rzeczywistości jest fundamentem rozwoju europejskiego przemysłu chemicznego i jego ochrony przed niepożądanymi konkurentami. Takim konkurentem stanie się niedługo brytyjska chemia, na którą z drugiej strony oceanu czekają przepisy amerykańskie (niedawno poprawiony Toxic Substances Control Act – TSCA), znacznie bardziej liberalne, nie wymagające rejestracji wszystkich ok, ale jedynie ocenę ryzyka najbardziej niebezpiecznych. Różnicę w podejściu może ilustrować fakt, że jeśli w unijnych kosmetykach i środkach czystości jest zakazanych ponad 1300 produktów, a kilkaset jest ograniczanych, to w USA zaledwie 11 substancji jest ograniczanych. Dlatego to, co w USA spełnia normy, w Unii będzie toksyczne. I jeśli Wielka Brytania zliberalizuje swoje przepisy, to straci europejski rynek.
Pozostanie przemysłu chemicznego w unijnym rynku, skazywałoby Wielką Brytanię na „model norweski”, czyli pozostanie w europejskiej przestrzeni gospodarczej, gdzie obowiązuje REACH. Jednak Brytyjczycy stosując takie przepisy nie mieliby wpływu na ich zmiany. W takim scenariuszu pozostaje do rozwiązania ogromna ilość problemów technicznych, jak choćby status, jaki będą posiadały brytyjskie przedsiębiorstwa. Jeśli nie pozostaną we wspólnym rynku – rejestracje w systemie REACH stracą ważność. A jest to potężny gracz europejski, który zgłosił sześć tysięcy rejestracji (drugi kraj po Niemczech), kosztujących znacznie ponad miliard złotych. Jak widać, wyjście z tego systemu to ogromne straty nakładów, a zastąpienie Europejskiej Agencji Chemicznej (ECHA) narodowym systemem rejestracji może wynosić ponad miliard złotych. Do tego traci się korzyści z ekonomii skali europejskiego przemysłu chemicznego i możliwości współpracy, tworzonych przez tę agencję. Żeby jeszcze skomplikować sprawy do 31 maja 2018 r. trzeba zarejestrować wszystkie produkty w systemie REACH.
Część przedsiębiorstw, szczególnie mniejszych, chce rozluźnić wymogi, które są jak zawsze – łatwiejsze do spełnienia przez wielkich graczy. Rząd zapowiada, że wpuści trochę wolności do sektora, by mógł łatwiej konkurować na światowych rynkach. Ale rynek europejski to dla brytyjskiej chemii 60 procent eksportu i 75% importu. Bez niego brytyjska chemia nie istnieje, więc w każdym wariancie trzeba będzie się dostosować do jego wymogów. To dla dużych koncernów nie jest wielkim problemem, mogą to uczynić przez swoje oddziały na kontynencie, gorzej z małymi firmami chemicznymi.
Tak czy inaczej oznacza to odpływ z Wysp Brytyjskich zarówno przedsiębiorstw (a z nimi podatków) jak i inwestycji (a z nimi miejsc pracy). Już słychać dzwony alarmowe, ostrzegające, że co piąta firma brytyjska szuka dla siebie miejsca na kontynencie.