Zdaniem Szczęśniaka: Burzliwa historia Południowego Potoku
Rurociągi to fascynujący temat. Wielkość tych przedsięwzięć, ich ogromne koszty, ilość wyzwań stających na drodze, wielkość finansowych środków - to wszystko sprawia, że takie przedsięwzięcie jest ogromnym wyzwaniem.
Projektowi Nord Stream 2 poświęcałem na tych łamach dużo czasu. Od spojrzenia biznesowego, poprzez polityczne burze, aż po techniczne wyzwania układania rur na morzu. Jest jednak inny projekt, który nie cieszy się w Polsce tak wielkim zainteresowaniem, a jest znacznie ciekawszy i wiele się przy nim wydarzyło...
Zacznijmy od końca.
Poniedziałek 19 listopada w Turcji. Dwaj bardzo nielubiani w świecie prezydenci - Putin i Erdogan, mówią do siebie per "przyjacielu", wygłaszają przemówienia, ściskają sobie dłonie, celebrują zakończenie robót przy największej inwestycji tego regionu. Z odległego miejsca na Morzu Czarnym przemawiają przez telełącza szefowie rosyjskiego Gazpromu i Botas - jego tureckiego partnera. Na morzu uroczyście dokonuje się ostatniego spawu, łączącego dwa odcinki rurociągu. Teraz rosyjski i europejski brzeg w Turcji są połączone dwiema nitkami rur. Budowa morskiego odcinka rurociągu Turecki Potok - zakończona.
To niezbyt długi (910 km) podmorski rurociąg, składający się (na razie) z dwóch nitek, mogących przesłać łącznie 31,5 miliarda m3 gazu (prawie tyle samo co rurociąg jamalski). Przy pierwszej nitce już wszystko dopięte - gaz jest zakontraktowany dla tureckich odbiorców. Druga ma dostarczyć gaz do Europy, pytanie tylko czy po prostu będzie to gaz przesyłany rewersem rurociągu Bałkańskiego, zastępując tranzyt przez Ukrainę, czy otworzą się nowe możliwości dostaw do Europy. O dostęp do tego gazu walczy wielu - od Włochów, szukających pewnych źródeł dostaw dla rurociągu TAP, po Węgry, Słowację, Austrię, planujących wybudować rurociąg BRUA. Rosjanie na koniec 2019 roku otworzą zawory i będą czekać na decyzję Unii Europejskiej. Ale tak czy inaczej tranzyt przez Ukrainę dla Bułgarii i Turcji ustanie.
A teraz od początku...
Projekt rurociągu gazowego Turecki Potok zaczynał się bardzo ciekawie. 1 grudnia 2014 r. ci sami dwaj prezydenci ogłosili światu, że projekt South Stream, któremu bardzo przeszkadzała tak Bruksela jak i Waszyngton, został zamknięty. Rurociąg, który miał iść z Rosji do Bułgarii i dalej do Baumgarten, pójdzie trochę bardziej na południe, również do europejskiego wybrzeża, ale należącego już do Turcji.
Prace na rurociągiem rozpoczęły się już wcześniej, w 2014 r. Gazprom i turecki Botas podpisały porozumienie o wspólnym projekcie, który przewidywał transport 63 miliardów m3 gazu, prawie identyczna ilość gazu, którą przewidywał South Stream. Było to ostrzeżenie dla Brukseli, że gaz, który mógł pójść do Unii Europejskiej, może pójść do jej sąsiadów, którzy zużywają go coraz więcej, a Europa będzie musiała obejść się smakiem. Ostrzeżenie nie poskutkowało, więc europejski projekt upadł, a w jego miejsce odrodził się nowy - turecki, choć odległość od Warny, gdzie miał się kończyć South Stream do Kıyıköy na tureckim wybrzeżu był mniejszy niż 200 kilometrów.
Przy takich okazjach obie strony starają się ugrać swoje interesy. Nic więc dziwnego, że pierwszym ruchem ze strony Turków była walka o niższe ceny gazu. W 2015 r. rozpoczęły się negocjacje cenowe, nie osiągnięto jednak porozumienia, więc Botas podał Gazprom do arbitrażu w Sztokholmie. Rzecz oczywista, jeśli chce się robić interesy, trzeba starać się, by były one jak najlepsze dla nas i wykorzystać sytuację, gdy druga strona jest od nas bardzo uzależniona. Arbitraż, jak to arbitraż, trwał bardzo długo, a przez ten czas wydarzyło się coś dużo gorszego, co prawie nie wysadziło tego projektu w powietrze.
Otóż 24 listopada 2015 r. tureckie myśliwce strąciły rosyjski samolot Su-24 na granicy syryjskiej. Zginął jeden pilot, drugiego uratowały służby specjalne, które wtargnęły na tereny opanowane przez powstańców i sprowadziły do bazy.
Ale projekt przetrwał, a jak to się stało, o tym ... niedługo...