Andrzej Szczęśniak: Prąd wyborczy
Rząd postanowił wziąć się za rosnące ceny prądu. Jednak ze swoimi pomysłami dość długo się grzebał, więc mogliśmy oglądać gorączkę sejmowych obrad, które przerwały świąteczny odpoczynek parlamentarzystów. Senatorom to nawet spać nie dały, gdyż późno w nocy uchwalali nowe prawo. I to wszystko dla powstrzymania gwałtownych podwyżek cen energii.
Co gorsza rząd postanowił się wziąć za ceny zupełnie inaczej niż wcześniej planował, a ja opisywałem TUTAJ.
Wtedy ceny miały podążać za wzrostem kosztów (szczególnie europejskiego podatku od oddychania, czyli ETS), ale rachunki by się nie zmieniły, gdyż po drodze państwo miało płacić wzrost cen – tyle ile ceny wzrosną, a odbiorca nawet o tym by nie wiedział. System dość klarowny, ponieważ dużo słabiej zakłócał działania i tak niezwykle zawikłanego już systemu cen energii elektrycznej.
To, co później wymyślono i szybko na kolanie napisano, jest znacznie bardziej skomplikowane. Przede wszystkim blokuje on podstawowy mechanizm cenotwórczy, czyli Prezesa URE, taryfy pozostają na dzisiejszym poziomie. Więc i rachunki się nie zmienią, ale żeby parcie kosztów nie zniszczyło dostawców energii - obniżono akcyzę i opłatę przejściową. Ale i tego jest jak się okazuje za mało, trzeba było jeszcze zrekompensować sprzedawcom straty, gdyby pomimo obniżek ceny energii na giełdzie były wyższe niż ceny ich sprzedaży wg taryf. I tutaj zaczynają się rejony Alicji z Krainy Czarów, pełne zaklęć i taniej magii. Specjalny fundusz ma rekompensować, czyli płacić dostawcom, sprzedającym "ze stratą". Opisane w ustawie reguły są jednak dość elastyczne, pytanie, jak dostawcy będą się rozliczać ze swoich „strat” i czy ten mechanizm nie spowoduje gwałtownego ich narastania. Na to wskazuje podwojenie kosztów tej operacji, która w pierwszej wersji miała kosztować około 4,5 miliarda złotych, a w ostatecznej – aż 8 miliardów. Wiadomo, z państwowymi nie będzie kłopotu, ale ci zagraniczni czy prywatni mogą robić duże problemy, łącznie z zaskarżaniem samej ustawy czy decyzji Funduszu do sądu.
Jest to oczywiście prąd wyborczy. A że jest znaczącym wydatkiem w domowym budżecie, szczególnie tych o niskich dochodach, więc jest dobrą okazją do zaprezentowania troski polityków o "szarego człowieka". Pytanie, czy „zwykły wyborca” w ogóle to zauważy, cena się przecież nie zmieni, nie będzie obniżki. Operując bowiem na cenach samej energii i ich wzroście, zapomina się, że w rachunku domowym stanowi to zaledwie jedną trzecią opłat. Że znacząca większość rachunku to koszty dostarczenia, podatki i rozmaite "wsparcia". Rząd wyliczył, że gospodarstwa domowe zapłacą ponad 4 miliardy mniej w podatkach (1,85 mld zł z obniżonej akcyzy i 2,24 mld zł z obniżonej o 95% opłaty przejściowej), pobieranych na rachunkach za energię. Przeliczyć to jednak trzeba przeciętny koszt prądu dla gospodarstwa domowego. W I półroczu br. płaciło ono 620 zł za MWh. Jeśli liczyć 15 zł akcyzy i 18 zł opłaty przejściowej za MWh, doliczyć VAT, wychodzi 40 złotych, a to niecałe 7 procent rachunku.
Na koniec cały ten spektakl, głosy protestu, wyśmiewanie, załamywanie rąk... całe to zamieszanie medialno-polityczne, znalazło finał w stylu PanaTadeuszowego "kochajmy się". W Senacie, który gorączkowo obradował w nocy, nikt nie głosował przeciwko ustawie, jedynie 7 senatorów się wstrzymało. [05] W Sejmie podobnie – przy dużej frekwencji (głosowało 409 posłów) - jedynie 3 było przeciwko tak gorąco krytykowanemu prawu. [07] No, ale któż mógł być przeciwko niskim cenom prądu dla tegorocznych wyborców?
Przy okazji ratowania budżetów domowych miało miejsce znaczące wydarzenie. Gdy jeden z państwowych gigantów rozesłał przedsiębiorcom nowe taryfy, gdzie ceny rosły o 40 procent, jeden z nich podniósł argument, że premier zapowiadał, że nie będzie podwyżek. W odpowiedzi od spółki usłyszał, że "są to wyłącznie informacje medialne". Rzecz oczywista, odpowiedź racjonalna, przecież do 31 grudnia były to tylko "fakty medialne", a zawiadamiać o zmianie taryf trzeba z wyprzedzeniem. Ale gdy sprawa została opisana w prasie, okazało się, że rewolucyjna czujność prezesa wielkiej państwowej spółki była niewystarczająca. Wyleciał z roboty po kilku zaledwie miesiącach pracy. Pokazuje to jak agresywnie mentalność "ruki po szwam" rozszarpuje na strzępy racjonalność myślenia i zarządzania.